W marcowym numerze magazynu Jachting ukazała, się relacja z regat Darka Krzemińskiego. Oto ona.
„Do tej pory było tak, że już kilka miesięcy przed regatami były przynajmniej dwa lub trzy jachty, więc wiadomo było, że będzie miał się, kto ścigać. Tym razem na niecały miesiąc przed startem jachtów tłum, czyli aż jeden Farurej. I już się prawie pogodziłem, z faktem, że w tym roku nie uda się rozegrać regat, aż tu jednego dnia dzwoni Medard Baran (kapitan Farureja) z prostym pytaniem „Jest już ktoś, czy mam się ścigać sam?”. Następne kilka minut to moje stękanie, że to, że tamto, że ja to może i bym chciał, ale nie mam jachtu, załogi i z czasem nie wiem jak będzie… Ale Medard wie jak namawiać ludzi. „I co miękki jesteś i nie wystartujesz?”. Jednak mnie namówił. Kilka dni później miałem dogadany „Dar Pucka”, kompletną załogę oraz West Warsaw Office jako sponsora organizacji regat i załogi jachtu.
Na starcie 21 września było nas dwóch za to chęć walki duża. Ale w tym roku pogoda też nie była po naszej stronie. Pierwszy odcinek miał być krótki i jak zwykle pełen emocji, czyli Gdynia – Hel z halsówką po Zatoce Gdańskiej. Tylko jak tu się ścigać jak woda płaska jak stół, a wiatru brak? Postanowiliśmy, więc spróbować wystartować z Helu w kolejny odcinek do Władysławowa. Więc silnik. Na wysokości Helu zmieniło się tylko tyle, że … przyszła mgła. Dalej silnik. Wieczorem byliśmy już we Władysławowie, było też ostrzeżenie o sztormie dla Bałtyku Południowego. Analizujemy, więc z Medardem chyba wszystkie dostępne prognoz pogody, kilka wariantów gdzie popłynąć i co zrobić jak by się za bardzo rozwiało. Postanawiamy, że popłyniemy do Łeby i dalej powrót do Helu, mijając prawą burtą platformę wiertniczą Baltic Beta. Chyba, że nie odwołają ostrzeżenia, to zobaczymy…
Rano ładnie wieje, najchętniej to byśmy się poderwali i popłynęli, ale ostrzeżenia o sztormie nie odwołano. Z kolei od jachtu Miracle, który wyszedł kilka godzin przed nami do Łeby, wiemy, że jest OK. Wracamy, więc do analiz i postanawiamy, że jednak Łeba. Mamy według większości prognoz przynajmniej 12-14 godzin za nim wiatr skręci z zachodniego na północny i osiągnie siłę 6-7 B. Start wyznaczamy na 0800.
Farurej jest na czas, ja lekko spóźniony, o kilka minut. Liczę na cud bądź na fakt, że Dar Pucka jest rzeczywiście taki szybki jak o nim mówią. Na razie to oglądam Farureja raczej z daleka i to od jego rufy. Wieje około 4B z NW, więc duża niebieska genua i cały grot będzie w sam raz. Trzeba się trochę napiąć i ich dogonić. Więc halsujemy się, ale zwroty idą nam na początku słabo. Damy radę, Puchar będzie nasz.
Minęliśmy Rozewie, fala jakby większa, wiatr mocniejszy, część załogi oddała pokłon Neptunowi, reszcie też już nie do śmiechu, a do tego z Miracle’a dostajemy wiadomość, że oni jednak wracają do Władysławowa. Szybka rozmowa z Medardem i … my też jednak wrócimy. Wieczorem wiało zgodnie z prognozą, czyli z północy dużo i mocno. My (załogi obydwu jachtów) integrowaliśmy się w pobliskim barze. Wiało całą noc, cały dzień i prawie całą noc. Wyszliśmy dopiero drugiego dnia rano. Cel – Łeba, a co dalej to postanowimy na miejscu.
Start punktualnie o ósmej rano. Tym razem się nie spóźniłem. Wieje około 3-4B z północny. Farurej start miał dużo lepszy, ale przy Rozewiu jestem już pierwszy. Jacht jest szybki, ale za Stilo się rozwiewa i muszę zmienić żagle na mniejsze. To powoduje, że Farurej zbliżył się niebezpiecznie blisko do mnie i przez chwilę wyglądało jakby zbierali się do wyprzedzania. Na szczęście udało nam się dość sprawnie zarefować i prowadzenia nie oddałem. O 14:22 minęliśmy metę. Niedługo później skończył też Medard na Farureju.
W Łebie byliśmy kilka godzin. Tyle, żeby zjeść i odpocząć, bo startujemy o północy. Równo o północy ruszyliśmy na Hel. Wiatr zmienił się na południowy, więc i fala mniejsza. Na razie wiało koło 3B, ale miało się koło południa rozwiać do sześciu. Postawiłem genuę i postanowiłem, że będę tam chwilę wcześniej J Farurej został dość szybko z tyłu i wydawało mi się, że ten dystans szybko rośnie. Nasz log ręczy (może i mało dokładny) wskazywał prędkość 7-8 węzłów, więc nie podejrzewałem, żeby Opal płynął tak szybko.
Około czwartej rano minęliśmy Rozewie, wiatr znów trochę skręcił i przybrał na sile, a nam tym samym niezwykle przyjemna żegluga się właśnie skończyła. To nie był jeszcze ten moment, gdzie należało zmienić żagle na mniejsze, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby tak zrobić. Szczególnie, że byłem prawie pewien, że jesteśmy ze dwie a może i trzy mile do przodu przed Farurejem. Dla pewności przejrzałem jeszcze lornetką okolicę czy aby się nie mylę. Nie znalazłem ich, więc szybka zmiana foka na genuę, jeden ref na grocie i do koi, czas chwilę pospać.
Czułem przez sen, że mniej wiało i bujało, ale obudziła mnie rozmowa, że ONI są blisko… Myślę, blisko to pewnie pół mili, a może i trochę więcej, więc poleżę jeszcze chwilę. Chwila minęła szybko i postanowiłem sprawdzić, co według wachty znaczy słowo ‘blisko’. Blisko oznaczało rzeczywiście blisko. Trzysta może czterysta metrów i to dokładnie za naszą rufą. Alarm załoga, dogonili nas! Do roboty! Najpierw grot, a później genua. Musimy postawić żagle z głową, bo inaczej po nas. Udało się. Niebieska genua do góry, a Farurej do tyłu. Odskoczyliśmy od nich. Później poznałem ich wersję: „o postawili to niebieskie g…. i odjechali”.
W połowie drogi między Jastarnią, a Helem trochę się znów rozwiało, ale wyliczyłem, że trzy zwroty i jesteśmy na mecie. Tyle, że niewiele przed pierwszym pękł nam fał genuy. A więc akcja, żagiel w wodzie, szoty w wodzie, a kombinerki wyparowały. Po niecałej minucie zamieszanie opanowane, a kombinerki się zmaterializowały. Po następnych dwóch płyniemy już na foku. Problem w tym, że Farurej jest blisko, jest szybszy i zaraz nas wyprzedzi. To my jednak zrobimy ten zwrot i podpłyniemy bliżej brzegu, tam znów zwrot i takimi krótkimi halsami dopadniemy do wyznaczonej mety. Przed drugim zwrotem zrobiłem drobny błąd, bo podpłynąłem za blisko lądu i trochę siadł wiatr. Farurej za to jakby dużo przed nami. Wygląda jakby chciał tym halsem odpłynąć, a drugim wejść już na metę. Ja trzymam się obranej taktyki i liczę, że rozgryzłem ich. Nie wiem ile zrobiliśmy zwrotów, ale na ostatniej prostej byliśmy przed nimi w odległości około 300 metrów. Płyniemy w zasadzie tym samym kursem i z podobną prędkością, żaden z nas nie może pozwolić sobie na błąd ani manewr, bo to jest jednoznaczne z przegranym etapem. I choć linia mety zbliża się dość szybko to te minuty są bardzo długie. Ale jest! Wygraliśmy! Mamy komplet punktów i świadomość, że w zasadzie wygraliśmy regaty.
Na Helu stoimy krótko i już bez ścigania się płyniemy do Gdańska. Chcemy jeszcze przed nocą stanąć w marinie, a na rano umawiamy się na oficjalne zakończenie regat.
Zazwyczaj to ja wręczałem puchar. W tym roku wyszło na to, że powinienem wręczyć go sobie sam. Na szczęście wyręczył mnie w tym Medard. Choć gdyby do finalnej punktacji wliczyć jeszcze „waleczność załogi” to puchar i zwycięstwo należałoby się załodze Farureja. Gdyby nie oni to ani bym nie wystartował, ani nie zebrał tak świetnej załogi, ani też nie wygrał tych regat. Dziękuję!”